Wyjeżdżaliśmy z Santiago dosyć niechętnie. Stolica Chile przypadła nam do gustu w obu odsłonach, w których mieliśmy okazję ją oglądać. Tej spokojnej, choć określenie to w tym przypadku będzie oznaczać ulice pełne ludzi, tętniące życiem targi, place rozbrzmiewające muzyką i otwarte do późna knajpki. A także tej niespokojnej, gdyż druga część naszego pobytu przypadła na szczyt antyrządowych demonstracji, gdy popołudnia i wieczory pełne były wielotysięcznych pochodów, gwizdów przemieszanych z rytmicznym uderzaniem w garnki i balustrady, gazu na ulicach i uzbrojonych partoli wojska bawiących się w kotka i myszkę z co bardziej krewkimi demonstrantami uzbrojonymi w kamienie. Nie da się jednak ukryć, że Santiago pełne jest życia i zdecydowanie warte głębszego poznania. Nie dziwota więc, że nieco ponad miesiąc okazał się zbyt krótkim czasem by poznać je tak dokładnie jak byśmy tego chcieli, niemniej w końcu nadszedł czas by zwrócić swe kroki na południe, w kierunku Zona Sur. Konkretnie zaś do Puerto Montt.
Puerto Montt to niewielkie, nieco ponad dwustutysięczne miasto będące stolicą regionu Los Lagos. Położone jest nadzwyczaj malowniczo, w bliskim sąsiedztwie dwóch wulkanów (Calbuco i Osorno) oraz nad zatoką Ancud, będącą zarazem jego oknem na świat i pobliski ocean. Przez Puerto Montt biegnie również droga na Chiloe, drugą największą wyspę kraju. Dla nas stanowiło jednocześnie pierwszy kontakt z chilijskim południem oraz mocną zmianę klimatu, gdyż do tej pory (oprócz wizyty na Wyspie Wielkanocnej) poruszaliśmy się w głównie w obszarach stepowo-pustynnych. O samym mieście wiedzieliśmy stosunkowo niewiele, choć w rozmaitych urywkach czytanych informacji regularnie pojawiało się jedno słowo: Alemanes.
Niemieckie porządki w Chile
Colonia Alemana – opowiadała z uśmiechem Margarita, kreśląc palcem spory okrąg na mapie okolicy. Wstąpiliśmy do lokalnego biura informacji turystycznej po mapkę i kilka podstawowych informacji, a w efekcie udało nam się wynająć samochód (w końcu bez tej nieszczęsnej karty kredytowej) i dowiedzieć nieco więcej o regionie. Margarita, jedna z nielicznych osób siedzących tego dnia w biurze, wyraźnie ożywiła się na widok dwójki podróżnych z Polski. Nie jesteśmy pewni, czy znane jej były zawiłości historii polsko-niemieckiej, ale najwyraźniej uznała, że skoro nasze kraje sąsiadują ze sobą to z pewnością ucieszymy się na wieść, że nasi germańscy sąsiedzi w znaczącym stopniu stali za kolonizacją tych terenów w XIX wieku. Co tu dużo gadać, ucieszyliśmy się.
Jak się później okazało, historia niemieckiej obecności w tych okolicach sięgała tak daleko jak to tylko możliwe, gdyż pierwszy Niemiec dotarł tutaj w XVI wieku wraz z hiszpańską ekspedycją konkwistadorów, chcących podbić te ziemie. Pomimo dość burzliwych początków, późniejsza historia tej nacji w Chile była dużo bardziej pokojowa, a jej apogeum przypadło na drugą połowę XIX wieku. Na skutek gwałtownych wydarzeń i licznych rewolucji w Europie, wielu Niemców postanowiło poszukać spokojniejszego życia po drugiej stronie Atlantyku i według szacunków dotarło ich tu nawet 300 000. Chilijskie władze dojrzały w nich sprawnych kolonistów i organizatorów, toteż skierowały ich na tereny dzisiejszej prowincji Las Lagos. Wówczas wchodziła ona wprawdzie w skład Chile, ale była terenem słabo zamieszkałym i praktycznie niezagospodarowanym. Najwyraźniej Niemcom niewiele więcej potrzeba było do szczęścia.
Informacja o niemieckiej kolonizacji tych terenów uzupełniała też kilka naszych wcześniejszych obserwacji Puerto Montt i nadawała im dodatkowy, wartościowy kontekst. Jest to bowiem miasto chilijskie i co do tego nie ma żadnych wątpliwości. A jednak idę o zakład, że Chilijczyk dajmy na to z Calamy lub Iquique mógłby się poczuć nieco zdezorientowany tu, u wrót południa. Puerto Montt miało bowiem w sobie nutki pochodzące z najlepszych, niemieckich stereotypów. Santiago żegnało nas hukiem broni gładkolufowej i gromkimi okrzykami wściekłych mieszkańców, żądających odwołania prezydenta. W Puerto Montt demonstrujący owszem byli, w pewnym sensie nawet zajęli centralny plac Plaza de Armas. Tu jednak demonstracja przypominała nieco bardziej festyn niż wybuch społecznego gniewu. Kolorowe flagi, muzyka na żywo, ludzie przechadzający się tam i z powrotem. Mimo pokrytych antyrządowymi napisami budynków widać było, że całość odbywa się dosyć spokojnie. Śmialiśmy się nawet, że ludzie wychodzą tu na demonstrację po 16:00 gdy już skończą pracę, ale demonstrują nie dłużej niż do 21:00, bo rano na trzeba iść do biura.
Architektura miasta w bogaty sposób czerpie z najlepszych, południowoamerykańskich tradycji blachy falistej i radosnej twórczości samozwańczych architektów. A jednak przechadzając się ulicami nie sposób było pozbyć się nieco surrealistycznego wrażenia. Domki te bowiem nader często wyglądały jak żywcem przeniesione z jakiegoś bawarskiego czy alpejskiego miasteczka. Owszem, nieco bardziej krzywe i przykurzone, niekoniecznie w idealnym stanie technicznym, ale niejednokrotnie wykończone ładnie drewnianymi elementami, z dość schludnymi elewacjami, czasem nawet przyciętymi równo trawnikami (!), których dotąd w Chile generalnie nie zaznaliśmy. Brakowało nam jedynie krasnali ogrodowych, ale idę o zakład, że jeszcze trochę pokręcimy się po Puerto Montt i z pewnością jakieś znajdziemy. Część okolicznych wzgórz pokryta była równiutkimi rządkami nowych szeregówek, lśniących z daleka czystą elewacją. Jak pokazał nam w pełnej rozciągłości przykład Valparaiso, nie jest to widok w Chile powszechny. A skoro już o widokach mowa, to w całej chyba okolicy Puerto Montt dominującym kolorem jest żółty. Barwa ta pochodzi od kilkumetrowych krzewów, obficie pokrywających wzgórza dookoła miasta. Okazało się, że flora regionu również zawdzięcza wiele niemieckim kolonistom, gdyż jest to roślina rdzennie europejska, nieznana tutaj wcześniej. Przybyła tu z Niemcami i tak się zadomowiła, że została już na stałe, trwale zmieniając krajobraz.
No i te kabelki. Jak Ameryka Południowa długa i szeroka, jednym z najbardziej charakterystycznych widoków są dzikie plątaniny kabli ciągnące się nad ulicami, opadające na chodniki, niknące w budynkach w ramach lewych podłączeń. Tworzone przez ten szczególny typ „elektryków”, których to prąd nigdy nie tyka i którzy zawsze zrobią tak, żeby było dobrze. Tutaj też były kabelki, a jakże. Też na dziko, też pewnie na lewo, też nad ulicami. Ale w ładnych, schludnych i nawet prostych rzędach. Ordnung muss sein, nawet jeśli kradniesz prąd.