Łatwo zwizualizować sobie Valparaiso jako dwa oceany. Jeden w znaczeniu geograficznym, który powołał Valpa (jak nazywają je mieszkańcy) do życia, tworząc z niego port, któremu znaczenie odebrało dopiero wybudowanie Kanału Panamskiego. Drugi to ocean miasta. Ocean, bo właśnie z nim kojarzą mi się słowa, którymi spróbuję opisać to miejsce. Valparaiso jako zalew kolorów, bezkres rozrastających się barrios, bezmiar ludzi, domy dryfujące, bo cieżko przywołać na myśl stałość w odniesieniu do czegoś, co co chwila się zmienia, wciskając niczym woda w wolne przestrzenie, wznosząc się i opadając na zboczach wzgórz.
To miasto faluje i płynie, a w jego obrębie ciężko szukać niepodlegających temu zalewowi wszelkiej formy wysp. I tak po horyzont.
Europejczyk zapewne użyje nazwy „fawela”, ale problem z nazwami polega na tym, że pokazują kierunek emocjom, które pojawiają się w ich towarzystwie. Fawela to dla wielu synonim ostatecznej biedy i bezradności, a nie zaradności, którą często reprezentuje. Przez całe dekady w Ameryce Łacińskiej miasta nieformalne, jak będę tu nazywać barrios, villas miserias, favelas (bo co kraj to inna nazwa) były uważane za przejaw bezradności systemu i jako takie zwalczane zarówno przez wojskowe junty, jak i prozachodnich prezydentów. W obu przypadkach przerażonych faktem, że miasta w sposób niekontrolowany rozrastają się poza wyznaczone granice i przekraczają tereny kontrolowane przez władzę, nawet jeśli tylko symbolicznie.
Jednym z pierwszych dyktatorów, który postanowił wykorzystać ignorowany lub tłumiony potencjał polityczny posiadany przez miasta nieformalne, był Hugo Chavez, który w wenezuelskim Caracas właśnie wśród mieszkańców barrios (za pomocą polityki rozdawnictwa i populizmu) zjednał sobie rzesze wyborców.
Większość przywódców państw Ameryki Południowej wolałaby jednak zastąpić ocean blachy falistej i dykty tanimi mieszkaniami socjalnymi, które przynajmniej umownie pozostają pod kontrolą. Rozmaite, odważne projekty budownictwa socjalnego na wielką skalę jak można odnaleźć praktycznie w każdym kraju tego kontynentu. Niestety, w większości przypadków nie brały one pod uwagę społecznych uwarunkowań, realnych kosztów utrzymania i potrzeb wciąż rozrastających się miast. I tak, nawet te najambitniejsze projekty i osiedla po krótkim czasie tonęły w morzu obudowujących je domów wznoszonych własnym sumptem.
Nie mniejszym problemem z budownictwem socjalnym jest trzeci ocean, który rozlewa się w poprzek całego kontynentu. Ocean korupcji, który projekty socjalne traktuje jako polityczne karty przetargowe i realizuje w czasie dogodnym by odciąć od nich kupony. Również lukratywne kontrakty deweloperów powiązanych z wielką polityką nie stawiają na pierwszym miejscu ludzi, którzy potrzebują domu. Budowany własnymi siłami i możliwy do rozbudowania dom to nie tylko przejaw zaradności, ale i zimnej kalkulacji wznoszących go ludzi. W wielu przypadkach nawet najgorszej jakości mieszkania socjalne to koszt o wiele przewyższający własnoręcznie wzniesione cztery ściany.
Podchwycili ten pomysł architekci jak np. Alejandro Aravenz z chilijskiego studia Elemental. Chcąc pogodzić możliwości części społeczeństwa z architektoniczną misją porządkowania przestrzeni, w projekcie Qiinta Monroy w Iquiqe stworzyli osiedle pół-domów, z założenia mających być rozbudowywanych przez ich mieszkańców. Niestety, projekt nie przyniósł uniformizacji przestrzeni i obecnie przechadzając się ulicami osiedla cieżko zauważyć podobieństwo, jakie wstępnie narzucona forma miała nadać całej przestrzeni. Abstrahując jednak od efektów, był to jeden z projektów wychodzących z podejścia architektury zaangażowanej, próbującej zagospodarować nie tylko przestrzeń, ale i realne obszary braków i potrzeb.
Podobne działania mają dość długą historię, którą od ponad 40 lat opisują ludzie tacy jak brytyjski architekt John F.C Turner, który jako jeden z pierwszych dostrzegł w fawelach rozwiązanie problemu mieszkalnictwa, a nie jego porażkę. Niemniej, w oczach wielu ludzi miasta nieformalne nadal są traktowane jako siedlisko przestępczości i biedy. Owszem, w wielu przypadkach to prawda, ale często te dzielnice zbudowane są bardziej z naszych wyobrażeń na ich temat, niż faktycznej o nich wiedzy. Nic w tym dziwnego, jeszcze do niedawna wiele z nich nie istniało na oficjalnych mapach, wiele z nich nie figuruje na nich do dziś. Organizacje pozarządowe w Argentynie (https://www.citylab.com/life/2016/01/mapping-slums-buenos-aires/426939/), tworzą aplikacje (e.g https://caminosdelavilla.org/) z alternatywnymi mapami wąskich uliczek faweli, aby ich mieszkańcy nie byli całkiem wykluczani z tak oczywistych (w teorii) rzeczy, jak przyjazd karetki czy wywóz śmieci.
Z drugiej strony, już na początku XXI wieku coraz raptowniej rozwijający się przemysł turystyczny w fawelach dostrzegł nowy, fascynujący obszar na kontrolowane miejskie safari. Oferty takich „wypraw” zaczęły pojawiać się w prawie wszystkich większych miastach, by wymienić choćby Rio de Janeiro czy Caracas.
Takie pozorne „zanurzenie” się w świecie favelados i dość uwłaczające im praktyki przejazdów przez wąskie uliczki barrios busików z wystającymi głowami turystów i obiektywami aparatów, zamiast znosić stygmatyzujące opinie i wizje tych obszarów podbijały jeszcze, mający być przecież jedną z atrakcji, groźny wizerunek tych miejsc. Wycieczki po fawelach jako forma przygody, doświadczenia kontrolowanego ryzyka, stały się pewnego rodzaju sportem ekstremalnym, połączonym z podglądactwem.
O dzielnicach biedy i radzeniem sobie z ich problemami napisano bardzo wiele, ale większość recept nie bierze pod uwagę wielowymiarowości problemów. Nie szukając przykładu zbyt daleko, mogę wspomnieć o inicjatywie porządkowania Valparaiso za pomocą kolorowych śmieciarek.
Przekraczając próg tego miasta można śmiało stwierdzić, że nie należy do najczystszych. Śmieci często walają się po ulicach i przyznam, że po kilku spacerach ulicami Valpa doszłam do wniosku, że to szczęśliwe zrządzenie losu, że nie odwiedzam tego miasta w środku skwarnego lata, które podsyca nie tylko kolory, ale i zapachy. Problem śmieci w przeludnionych miastach to nic nowego. Położenie miasta na pochyłych zboczach, jego wąskie i zapętlające się uliczki oraz prawdopodobnie inne braki infrastrukturalne, które łatwo mogłaby wykazać specjalistyczna analiza sprawiają, że dojazd śmieciarek do niektórych partii Valparaiso i regularne zbieranie śmieci nie jest proste. Problemem, z którym zmaga się wiele chilijskich, ale też np. argentyńskich miast, a który to problem nasila się przez niesprawny odbiór śmieci, są bezdomne psy. W poszukiwaniu jedzenia potrafią porozrywać worki i rozrzucić zawartość po całej ulicy, a nie poprzestają przecież na jednej. I tak miasto tonie w odpadach. W ramach prób radzenia sobie z tym faktem, lokalne władze zdecydowały się w 2008 roku… pomalować niektóre śmieciarki. Pokryły je atrakcyjnym graffiti. W zamyśle włodarzy miasta, atrakcyjna forma miała skłonić mieszkańców do wyczekiwania na śmieciarki, bo każdy przecież chce obejrzeć ładne graffiti. Dzięki temu mieli nie spóźniać się z wyrzucaniem śmieci, które nie będą wtedy zalegać na ulicach, a psy nie będą ich rozrywać i rozwlekać po całej okolicy.
Warto docenić chęci, ale pominę milczeniem wiarę w skuteczność takich zabiegów. Valparaiso 11 lat od startu inicjatywy nadal nie radzi sobie z tym brudnym problemem, zdecydowanie nie tylko na otaczających miasto wzgórzach. Śmieci poniewierają się też w miejscach, które nasza przyzwyczajona do niemieckiego układu miasta percepcja uznaje za centrum, czyli jasno wydzielony rynek lub inny główny plac, otwartą przestrzeń spotkań i najważniejszych wydarzeń. I w tym właśnie momencie na myśl przychodzi inna refleksja. Dlaczego brak tu reprezentacyjnego bulwaru? Tłocznej, ale mówiącej o statusie czy aspiracjach miasta ulicy którą, jak nieprzymierzając łódzką Piotrkowską, mogą otaczać obskurne odnogi, ale środek lśni i mieni się barwami?
I mam jedną hipotezę, nie podpartą żadnymi badaniami… niestety. W jej świetle Valparaiso to peryferia. Tak naprawdę to miasto w żadnym punkcie nie jest centrum rozumianym w sposób, w jaki ten koncept opisujemy. Pomimo tego, że jest stolicą swojego regionu i jego największą metropolią. Centrum, z czystymi ulicami, miejscami pracy, ważnymi instytucjami, równymi ulicami i apartamentowcami, a nawet prezydencka letnią rezydencją, stało się pobliskie miasto Vina del Mar. Przypomina to koncept przestrzenny trójmiasta. Valparaiso i Vina, jako umownie tylko podzielone przestrzenie, które w oczach mieszkańców są praktycznie jednością, przez którą płyną nieustająco mikrobusy, kolejka zwana metrem i niezliczone współdzielone taksówki. Można odnieść wrażenie, że umieszczenie w Valparaiso lokalnych uczelni miało jakoś odczarować tą obecną peryferyjność miasta, ale odnoszę wrażenie, że nie do końca się to udało. Co ciekawe, nie czyni tego także fakt umieszczenia w Valparaiso chilijskiego parlamentu.
Idąc wzdłuż wybrzeża w Valparaiso, które przez długi odcinek od oceanu oddziela portowa infrastruktura, obserwowałam trzech nastolatków, którzy pozornie niespiesznie sunęli chodnikiem, wyposażeni w sprzęt do mycia samochodów na światłach. Co chwila odwracali głowy wypatrując nadjeżdżającego metra, łączącego Valpa z Viną. Próbowali kilka razy wskoczyć do kolejki na gapę, by przenieść się do miejsca potencjalnego zarobku. Chyba w końcu im się udało, ale cieżko to stwierdzić z całą pewnością, bo po prostu w pewnym momencie zniknęli mi z oczu, przeskakując ogrodzenie przy torach, tuż przed tym jak kolejka mignęła w pośpiechu. Zastanawiam się, na ile ta kolejka mogłaby być metaforą miejsca, z którego to wszytko piszę. Na ile kolejka postępu i rozwoju ucieka z Valparaiso do pobliskiego Vina del Mar, nie do końca uwzględniając możliwości jego obecnych mieszkańców, żeby się na nią załapać? Na ile przemycają się do tego lepszego świata, żeby i tak wrócić na swoje peryferia późnym wieczorem?
Valparaiso wzgórz widziane z bliska nie przypomina miasta poddanego beznadziei. Nie jest przerażające. Nie zapada się i nie poddaje. Pytanie, czy kiedyś otrzyma wystarczające wsparcie, żeby pociągnąć asfalt na najwyższe punkty cerros? By wyremontować dumne niegdyś ulice dawnego największego portu chilijskiego Pacyfiku? I czy ktoś wymyśli jak oddać miastu jego centralną pozycję, redefiniując stary port? I kto by to mógł być, bo niestety nie wszystko zależy tu od kreatywności i woli przetrwania samych mieszkańców.