Na lotnisku w Calamie nie ma ekranów, które uspokajająco porządkowałyby kolejność naszego znikania. Nie ma żadnych zmieniających się numerów lotów, niczego co odmierza czas. Jest za to zwielokrotniony przekaz setek ekranów smartfonów, z których dochodzą te same odgłosy. Na jednym ewidentnie coś wybucha. Inny opowiada swojemu właścicielowi o jakimś pożarze, bo słychać z niego krzyki i syreny, a nos, policzki i czoło oglądającego czerwienią się odbijając płomienie. Z jeszcze innego, trzymanego przez blondwłosą dziewczynę dochodzą metaliczne odgłosy bicia w garnki. Pomyślałby kto, że ogląda scenę z pierwszej wizytacji Magdy Gessler w jakiejś podrzędnej knajpie, gdzie przed zaprowadzeniem porządków trzeba wszystko zniszczyć, rozrzucić po podłodze, najlepiej tak, żeby jakaś patelnia odbita od podłogi zahaczyła o winnego wszystkiemu marnego kucharza. Ale to nie są odgłosy Kuchennych Rewolucji. To odgłosy rewolucji prawdziwej, takiej, która wdziera się w trzewia miasta. Idę dalej przez lotnisko i słychać ją z bardzo wielu telefonów, widzę ją na twarzach ludzi. Czasem przestraszonych, czasem zniecierpliwionych, jakby żałowali, że jeszcze dwie godziny lotu dzielą ich od dołączenia do tłumów w Santiago. Inni wyglądają na zadowolonych, dumnych, jak mężczyzna obok którego na chwilę usiadłam i podglądam jak na Instagramie lajkuje kolejne nagrania ulicznych starć, gdyż rewolucja w Chile wypełnia lokalne media społecznościowe. Zagraniczni turyści stoją jak trusie wpatrzeni w telewizor w lotniskowej kafejce, który emituje sceny ulicznych starć. Trochę przestraszeni, a trochę zaciekawieni. Niektórym w głowie się nie mieści, że drobne wzrosty cen biletów mogły rozpalić Santiago a potem cały kraj. 30 pesos (około 16 groszy) – to one przelały czarę goryczy.
Żeby zrozumieć co tu się dzieje trzeba prześledzić kolorowe, cienkie linie metra Santiago. Ich przecinające się krzywizny, kropki znaczące kolejne przystanki. To będzie podróż palcem po mapie.
Santiago to ponad 6 milionów mieszkańców. Obszar metropolitarny to 641 kilometrów kwadratowych. To czasem trzy godziny w jedną stronę by dotrzeć do pracy czy na uczelnię. Najszybszym środkiem transportu jest właśnie metro. Jest też dość demokratyczne w rysowaniu swych rozgałęzień, w tym gdzie sięgają jego podziemne odnogi. Czemu? Trochę z tych samych powodów co wszędzie. Pozwala szybko dotrzeć do celu tym, którzy mieszkają na obrzeżach. Często to właśnie oni wstają najwcześniej by wykonywać te najmniej wdzięczne prace. Trochę przez miejskie autobusy, które wbrew powszechnemu w Europie mniemaniu nie muszą być publiczne. O nie, w Santiago de Chile są prywatne. A prywatność odbiera części dzielnic, odleglejszych osiedli, miejsc na końcu za długich i zbyt mało opłacalnych tras ich rację bytu. Pozostaje auto, ale przecież wielu na to nie stać. No i to nieszczęsne metro, najdroższe w całej Ameryce Łacińskiej. I jeszcze te 30 pesos goryczy.
W Chile płaca minimalna to obecnie 301 000 pesos, czyli niecałe 1600 zł, a trzeba pamiętać, ze życie tu jest drogie i nie chodzi tylko o dojazdy. Nawet jako Europejczyk, w pewnym momencie łapiesz się za portfel, kiedy za 3 empanady, kawę i sok przychodzi ci zapłacić prawie 100 zł. Ale wakacyjne pieniądze zawsze wydaje się lżejszą ręką. Gorzej, kiedy są to codzienne pieniądze, które muszą wystarczyć od pierwszego do pierwszego.
Mój samolot odlatuje po pięciu godzinach opóźnienia. Dobrze, że w ogóle. Na lotnisku w Santiago znajdujemy taksówkarza i zadajemy mu to samo pytanie, na które nie była w stanie odpowiedzieć dziewczyna w biurze lotniskowych taksówek. Czy zawiezie nas do centrum? Czy Santiago płonie, jak pokazuje telewizja? Zawiezie. Teraz jest pusto i cicho. Godzina policyjna i wojsko na ulicach przemieniły stolicę w coś, czego jeszcze nigdy nie było mi dane widzieć w tak wielkim mieście. W wielką pustkę, w ocean przed burzą, wzbierający migającymi w oknach światłami, zbierający siły, by następnego dnia zalać te puste ulice.
Rewolucja w Chile?
Wie pani dlaczego jest ta rewolucja w Chile? – mówi mówi nasz taksówkarz – Bo ja z tych dwudziestu tysięcy pesos, które płaci pani za ten przejazd dostaję sześć. Reszta to opłaty, za auto, za przejazd obwodnicą, za licencję, za drogi…
Ale Chilijczykom chodzi o dużo więcej. Dużo więcej rzeczy chwieje się u podstaw i skrzypi przy lekkim dotknięciu. Na przykład kwestia wody. Problem, który zna prawie cały kontynent. Wielkie korporacje, duzi producenci, często powiązani ze światem polityki, często dostają pozwolenia na większe zużycie wody, niż pozwalałyby na to coraz suchsze rzeki. Wody brakuje dla zwykłych mieszkańców, małych hodowców i rolników, którzy czasem zmuszeni są opuścić swoją ziemię i udać się do miasta za chlebem, gdzie całkiem możliwe, że zasilą grono bezdomnych lub mieszkańców skleconych własnoręcznie barrios.
Emblematycznym wręcz przykładem problemu z wodą może być walka mieszkańców i działaczy z miejscowości Petorca, gdzie od często nielegalnie odprowadzanej wody pęcznieją zielone owoce awokado. Ale Petorca to tylko przykład, nagłośniony w netflixowej serii Rotten. Jeden z wielu w Chile i w całej Ameryce Łacińskiej.
Na liście winowajców są najwięksi, jak choćby Coca-Cola, która w Meksyku jest łatwiej dostępna niż woda i której fabryki osuszają otaczające je tereny. W zamian Cola wkradła się w dawne obrzędy, stając się napojem rytualnym. Cola jest też niemalże obowiązkowym dodatkiem do miejscowych fastfoodów na całym kontynencie, wraz z bąbelkami wprowadzając do krwiobiegu coraz bardziej otyłych ludzi ogromne ilości cukru. Ale cukrzyca to przecież doskonała okazja, by w wielogodzinnych kolejkach do lekarza zawrzeć nowe znajomości – zażartował na moment przed wybuchem protestów (nie odnosząc się do żadnej konkretnej choroby) były podsekretarz Redes Asistenciales (odpowiednik ministerstwa zdrowia) Luis Castillo Fuenzalida. Niezbyt zdrowa rada jak na lekarza i niezbyt mądra jak na polityka. Jeżeli nie jesteś zbyt towarzyski pozostaje ci prywatna służba zdrowia. Ale tu tez nie jest kolorowo. Na Twitterze popularnego chilijskiego aktora Pedro Pascala (Javier Peña z Narcos) możemy przeczytać, że jest ona trzy razy droższa niż w… Niemczech. Pedro Pascal wspomina też, że ex-prezydenci Chile otrzymują blisko 30 tysięcy dolarów miesięcznie. Za co?
Chile cierpi także przez olbrzymie w porównaniu do reszty kontynentu ceny energii elektrycznej, czego smutnym symbolem może stać się niebawem osmalony budynek dostawcy energii, firmy Enel, który niczym pochodnia rozświetlił płomieniami Santiago niedługo po rozpoczęciu protestów.
Rewolucja w Chile ukazuje nam się w pełni w Santiago dopiero we wtorek. Od rana na ulicach panuje poruszenie. Atmosfera ma w sobie coś z meczu piłkarskiego. Wyczekiwanie, omawianie strategii wieczornej rozgrywki w wijących się w całym centrum kolejkach do autobusów, które muszą przejąć na siebie ciężar pasażerów niedziałającego metra. Ludzie kłębią się też w nielicznych otwartych sklepach, zwykle małych, tych które na codzień odwiedza się po chleb i zapomniane podczas zakupów w markecie masło. Markety nie działają. Dla małych sklepikarzy to dość niepowtarzalna okazja by wyprzedać to, co zalegało na półkach od miesięcy, a nagle stało się towarem pożądanym. Czyli prawie wszystko, bo ludzie nie wiedzą, jak długo potrwa stan wyjątkowy. Na jak długo jeszcze należy wstrzymać oddech.
Około 20:00, słyszane przez cały dzień punktowo, z różnych miejsc walenie w garnki nabiera na sile, multiplikuje się w rezonujących metaliczny pogłos przestrzeniach między trzydziestopiętrowymi budynkami wypełniającymi centrum. Ci, którzy nie zdecydowali się wyjść na ulicę, uderzają o barierki balkonów, by również zabrać głos w balkonowej rewolucji w Chile. Ludzie gromadzą się na dachach, by obserwować wznoszone gdzieniegdzie płonące barykady i wibrujące w ognistym pomarańczu zachodzącego słońca miasto. Ten moment ma w sobie coś podniosłego. Jak przed podniesieniem kurtyny na chwilę przed rozpoczęciem opery. Tylko instrumenty orkiestry dawno się już zsynchronizowały, łapiąc wspólny rytm. Góry w tle oddają swój kolor miastu, blakną w swoim ogromie. Znikają też za zasłoną krat ostatnie niezamknięte jeszcze lokale, choć i tak było ich niewiele. Atmosfera gęstnieje. Wchodzimy do mieszkania i włączamy telewizję by zderzyć te widoki z tym co dzieje się w sercu protestów, na innych ulicach. Po wielu scenach z protestującymi, którzy raz przypominają tańczące wśród rytmów muzyki dzieci kwiaty, innym zaś razem stają się zakapturzonymi, brutalnymi postaciami siejącymi spustoszenie i plądrującymi sklepy. Po tych scenach na ekranie pojawia się prezydent Piñera, który w przemówieniu do ludu balansuje między niezliczonymi obietnicami dotyczącymi chyba każdego aspektu życia w kraju, a naganą i upominaniem o kosztach tych wybryków, za które ktoś będzie musiał przecież zapłacić. I tak obok kwoty napraw metra pojawia się obietnica zapanowania nad wahaniami cen prądu, wsparcia finansowego dla emerytów, naprawy służby zdrowia, redukcji cen leków. W litanii obiecywanych zmian dochodzi nawet do cięć diet i pensji parlamentarzystów. Mea culpa, mea maxima culpa, ale wasza też. A tak w ogóle to przecież winne są lata zaniedbań i problemów, a nie ostatnie dni, jak mówi, co chyba ma zdejmować z jego barków część odpowiedzialności. Hemos escuchado la voz de la gente – mówi i chyba jeszcze trochę tego głosu posłucha, bo zaraz po zakończeniu przemówienia w Santiago na nowo rozbrzmiewają metaliczne odgłosy garnków i balkonowych barierek. Dzień później będzie jeszcze głośniej i tłumniej. Póki co pokojowo.
Chile jest najbardziej ‚europejskie’ tylko z pozoru. Na swojej ładnie odmalowanej fasadzie kraju gór, wina i moai. Ale to dobrze, bo nie wiem co musiałoby się stać, by rozleniwieni Europejczycy wyszli na ulicę tak tłumnie.
– Wiesz, te protesty utrudniają wam życie wam, turystom, ale nam one są potrzebne – powiedział mi przepraszającym tonem, w czasie bardzo okrężnej drogi z San Pedro de Atacama na lotnisko w Calamie, starszy Chilijczyk, były kierowca ciężarówki. On jedyny nie zerkał nerwowo na zegarek, gdy nasz kreatywny kierowca przemycał nas, spóźnionych podróżnych, przez Valle de la Luna, aby ominąć barykady strajkujących przy wjeździe do miasta manifestantów. Starszy Chilijczyk dopiero następnego dnia o 10:00 rano miał zaplanowaną długo wyczekiwaną wizytę lekarską. Ale wizyta o 10:00 oznaczała przecież, że u lekarza musi być dużo wcześniej, by móc przez kilka godzin bratać się ze współobywatelami, Chilijczykami w cierpieniu.