Ciudad del Este kojarzy mi się przede wszystkim z uczuciem niedosytu. Odwiedziłem je dwa razy i nie mogę powiedzieć, żebym na każdą z tych wizyt był szczególnie przygotowany. Za pierwszym razem Ciudad del Este miało być tylko punktem przesiadkowym. Kończyliśmy właśnie nasz krótki pobyt po drugiej stronie granicy, w brazylijskim Foz do Iguaçu. Planowaliśmy przedostać się do Paragwaju, wsiąść w autobus i wyruszyć na zachód, do miasteczka Piribebuy oraz stolicy Asuncion. O kraju docelowym widzieliśmy wtedy dość niewiele, prawie nic. Cała wyprawa miała na celu poznanie tego nieco tajemniczego państwa. Teoretycznie więc nie wiedzieliśmy czego się po nim spodziewać, a jednak krótka wizyta w Ciudad del Este i tak zburzyła nasze mgliste wyobrażenia. Przy drugiej wizycie postanowiłem poświęcić nieco więcej czasu, by zanurzyć się choć na chwilę w tej chaotycznej reprezentacji Ameryki Południowej. I tak było to doświadczenie za krótkie i zdecydowanie niepełne, ale póki co musi wystarczyć.
Ciudad del Este, czyli chaos
Gdybym miał wybrać jedno określenie, które najlepiej pasuje do tego miasta, chyba byłoby to coś w stylu „Zwyczajny, Spokojny, Południowoamerykański Chaos”. Uczucie Dzikiego Zachodu zaczynało się już przed przejściem granicznym. Ciudad del Este i brazylijskie Foz do Iguaçu rozdziela dość długi most nad rzeką Paraną. Biuro celników można spokojnie zignorować i po prostu przejść z kraju do kraju bez żadnych zbędnych pytań. Czym jest jednak chwila formalności wobec pozyskania nowej, ciekawej pieczątki w paszporcie? Szybka wpis od wyjątkowo znudzonego celnika (nawet jak na standardy celników), kilka kroków i… Powitało nas coś w rodzaju połączenia polskiego bazaru z lat 90., chińskiego sklepu z tandetą i arabskiego targowiska, całość podlana specyficzną mieszanką latynoskiej energii i obojętności. Dodajcie do tego palące słońce, tumany kurzu, znajomy widok mnóstwa budynków, których budowę rozgrzebano i pozostawiono na bliżej nieokreśloną przyszłość, pędzące przed siebie skutery, zdezelowane, choć niezniszczalne samochody, brak jakichkolwiek reguł drogowych, nieprawdopodobny zgiełk i to charakterystyczne, niepowtarzalne poczucie surrealizmu… Oto Paragwaj w całej okazałości.
Nasza pierwsza wizyta zapisała się głównie w postaci stop-klatek:
- kantor w dość nowoczesnym centrum handlowym, a w nim flegmatyczny ochroniarz w kamizelce kuloodpornej, siedzący na taborecie i trzymający na kolanach strzelbę, taksujący interesantów niezwykle obojętnym spojrzeniem;
- podróż w szóstkę (+kierowca) czteroosobową „taksówką”, w której kawałki kartonu miały zamaskować pokaźne ubytki w podłodze;
- ta sama „taksówka”, w której mechanizm utrzymujący bagażnik w pozycji otwartej został zastąpiony kijem od mopa;
- niewielki dworzec PKS, a na nim przykurzona kawiarenka i kawa za niebagatelną kwotę 5000 guarani;
- skąpany w słońcu trawnik, na którym rozłożyliśmy się wygodnie, czekając na spóźniający się autobus
Paragwajski Dziki Zachód
Druga wizyta przypadała na podróż powrotną do Brazylii i tym razem postanowiliśmy wykorzystać ją dużo lepiej (choć niestety czasu mieliśmy niewiele więcej). Odłączyliśmy się od naszej wesołej gromadki, żegnani podnoszącymi na duchu ostrzeżeniami o niechybnej śmierci pod kołami skutera, utracie dobytku, nożu pod żebrem oraz, jakżeby inaczej, gwałcie. Muszę przyznać, że to był chyba pierwszy raz, gdy naprawdę poczułem, że jestem w Ameryce Południowej. A przynajmniej takiej Ameryce, jaką sobie zawsze wyobrażałem. Pełnej zgiełku, ale zupełnie innego niż w Rio de Janeiro. Słonecznej, ale inaczej niż na plażach Ilha Grande. Zatłoczonej, ale innym rodzajem tłoku niż w São Paulo. Nieco wycofanej, ale nie w stylu głębokiej prowincji Paragwaju. A przy tym wszystkim pełnej emocji, energii, pasji i nadziei na lepszy los.
Po prostu paragwajski Dziki Zachód.