Jest ładne popołudnie w środku tygodnia. Porteños, czyli mieszkańcy Buenos Aires, wylegają powoli na kawę i w mieście robi się coraz tłoczniej. Szerokie jak pasy startowe ulice napełniają się coraz szybciej samochodami, a grupy przechodniów pęcznieją na przejściach dla pieszych. Pęcznieje też kolejka do Muzeum Sztuki Latynoamerykańskiej MALBA. Pęcznieje nad wyraz, więc oceniając tempo jej posuwania się ku wejściu postanawiamy zrezygnować i wrócić innym razem. Zaintrygowani tym kolejkowym zjawiskiem w muzeum, które mimo wszystko nie jest Luwrem ani Uffizi, pytamy przy wejściu, czy to tutaj normalne. Ponoć nie, a dzisiaj jest środa, więc tańsze bilety i stąd tyle ludzi. Lakoniczna odpowiedź ochrony wzbudza w nas kolejną falę aprobaty dla miłujących sztukę Argentyńczyków, bo niewielu w kolejce wygląda na turystów. Co ciekawe, w tłumie przeważają nastolatki. U nas takich kolejek do muzeów się raczej nie widuje, a i nastolatków w nich nie za dużo. Chyba, że przed wejściem łapią pokemony 😛  Odchodzimy więc z zamiarem powrotu w jakiś inny dzień, ciesząc się, że jeszcze mamy na taki powrót czas.

MALBA - kolejka do muzeum
MALBA – kolejka do muzeum

Następną wizytę planujemy z wyprzedzeniem na pełnopłatny poniedziałek w godzinach około obiadowych, aby nie natknąć się na tłum. No i ku sporemu zaskoczeniu znowu trafiamy na olbrzymią (i powolną!) kolejkę. Tym razem jest to nasza ostatnia szansa, żeby zobaczyć doskonałe przykłady sztuki tej części świata, z nazwiskami, które brzmią znajomo nawet dla niemiłujących sztuki. Są tam Frida Kahlo z jej jedną brwią i barwną papugą na ramieniu, rewolucyjny Diego Rivera, Antonio Berni czy Fernando Botero z jego grubiutkimi postaciami. Jednym słowem – jedna z bogatszych i ciekawszych kolekcji w Buenos Aires. No więc stoimy, cmokając z niezadowolenia.

Stoimy, a kolejka pęcznieje zarówno za nami jaki i… przed nami, wzbierając o kolejne przyjaciółki z gromadką dzieci pewnej głośniej pani stojącej z przodu (ja naprawdę nie mam nic do dzieci, no ale byłam bliska mordu). Wiele złych myśli i słów przelatuje nam przez głowy i zapewniam, że znajdują odzwierciedlenie w naszych minach. Taka sytuacja. Sytuacja trwa z 50 minut. Przypominam, że w muzeum nie ma ani Mona Lisy ani Wiosny Botticellego… 

Wchodzimy. I od razu okazuje się, że większość ludzi wcale nie idzie na piętra z wystawą stałą, ale ustawia się w kolejce do… basenu. Instalacji imitującej mały basen, do wnętrza którego można wejść i zrobić sobie zdjęcia „niby” spod tafli wody, jako że tafla wody jest tylko iluzją w formie szklanego sufitu nad naszymi głowami. 

Basen w muzeum MALBA
Basen w muzeum MALBA

Basen to część ekspozycji znanego argentyńskiego konceptualisty Leonardo Erlicha, którego wystawa przyciąga do muzeum dzikie tłumy ludzi. Jak w jednym z wywiadów mówi sam autor, „jeśli coś w sztuce ma sens, to to, że nie istnieje prawda absolutna”. Zgrabne. Ale to raczej nie żaden większy przekaz przyciągnął do muzeum rozchichotane nastolatki. Sztuka Erlicha jest bardzo atrakcyjna, bo zakłada interakcję z widzem. Przestajemy być wiec tylko obserwatoram, a  stajemy się poniekąd częścią pewnego eksperymentu. Albo… i obawiam się, że w tym tkwi popularność wystawy… jej obiekty pozwalają na doskonałe zdjęcia na Instagramie.

Po obejrzeniu wystawy stałej skupiamy się na obserwacji osobników instagramolubnych, które wchodzą do muzeum po wystaniu w kolejce co najmniej godziny, aby od razu stanąć w kolejnej kolejce do basenu (kolejne 10-15 min). Po odbyciu tego rytuału osobniki homo instagramus, ignorując inne dobrodziejstwa muzeum, udają się radośnie i stadnie do wyjścia, w najlepszym wypadku do sali skupiającej inne, równie atrakcyjne wizualnie prace rzeczonego artysty. 

Selfiaczek w muzeum? A czemu by nie.
Selfiaczek w muzeum? A czemu by nie.

Nie zrozumcie mnie źle, Erlich ma ciekawe prace i gdyby stanąć przy nich na chwilę i zastanowić się co mają do przekazania, to można by wysnuć jakieś ciekawe wnioski, albo chociaż zacząć dyskusję. Problemem jest sama możliwość stanięcia koło nich w tym dzikim tłumie z telefonami w ręku. Niemniej w Argentynie ten artysta porównywany jest do Banksy’ego, co uważam za sporą przesadę, bo będący zabawą z iluzją basen nie powinien być porównywany do sztuki grającej z przestrzenią, znaczeniem i naprawdę ważnym przekazem. Plusem tego szaleństwa było sporo wolnego miejsca przed obrazami Fridy i całej reszty. Konkluzją tego krótkiego wpisu niech będzie ogarniające mnie portugalskie saudade, kiedy wszystko co dookoła staje się tylko scenografią do zdjęć. W tym wypadku moje argentyńskie saudade ma więc postać sentymentu i tęsknoty za muzeami wypełnionymi ludźmi, którzy są w nich bo chcą coś zobaczyć, a nie zrobić sobie z czymś zdjęcie i czmychnąć. Żegnaj, gatunku homo museus

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here