Jest w Salcie pewne miejsce, dosłownie dwie przecznice od centralnego placu. Miejsce niezwykle niepozorne – większość przechodniów prześlizguje się po nim wzrokiem, mając w bezpośrednim sąsiedztwie dużo bardziej interesujące obiekty, jak na przykład efektowny kościół św. Franciszka lub witrynę sklepu z pamiątkami, przed którym to sklepem stoi naturalnej wielkości figura konia. Nad wejściem do naszego miejsca nie wisi żaden okazały szyld, przyciągający wzrok i uwagę. W oknach nie pysznią się okazałe slogany reklamowe lub kolorowe witraże. Przypadkowy przechodzień raczej nie znajdzie żadnego powodu, żeby przejść przez wąskie, drewniane drzwiczki, minąć staromodny nieco kontuar i usiąść przy jednym z niewielkich stolików, wciśniętych do wnętrza w nadmiarze, byle tylko wykorzystać każdy centymetr kwadratowy przestrzeni. Nie rozejrzy się z ciekawością i nie skinie na właściciela o aparycji późnego Charlesa Bronsona, stojącego za kontuarem. A szkoda.
My również nie weszliśmy tam za pierwszym razem będąc w tamtej okolicy, ani nawet za drugim. Szczerze mówiąc, trzecie i czwarte przejście ulicą Caseros także nie zakończyło się wizytą. Gdy zaś w końcu znaleźliśmy powód – sama knajpka jakby nie chciała nas przyjąć, będąc wtedy całkowicie pełną ludzi, jak chyba nigdy dotąd. I gdy tak staliśmy w drzwiach, obracając się powoli do wyjścia by udać się na dalsze poszukiwania jakiejś przekąski, argentyński Charles Bronson machnął do nas ręką, wygramolił się zza lady i zapytał, czy chcemy coś zjeść. Z braku miejsca przy stolikach poprosiliśmy o dwie empanady, by wziąć je w rękę i ruszyć na dalszą przechadzkę. Bronson obrócił się na pięcie, zniknął za zapleczu i dosłownie po 30 sekundach wrócił, dzierżąc ów symbol narodowy Argentyny na bazie mąki, wody i sera (względnie mielonego mięsa). Tak właśnie trafiliśmy do La Tacity.
La Tacita wygląda jak miejsce, w którym czas się zatrzymał, nie pasując do współczesnej Salty. Salty pełnej przyjezdnych, Salty głośnych restauracji z kelnerami w udawanych strojach gaucho, Salty sklepów, samochodów i wycieczek. Salta, którą znajdziemy w La Tacita to miasto nieco senne, spokojne, niespieszne. To miejsce, w którym dwa stoliki od Ciebie stary, siwy już gaucho zamawia litrową butlę piwa i siada ciężko, wodząc smętnym wzrokiem po Sali. Nieco przygarbiony, jakby wręcz przytłoczony, zupełnie nie pasujący do miasta na zewnątrz. Ma na sobie szerokie spodnie, charakterystyczne dla argentyńskich jeźdźców, na głowie kapelusz. Patrząc na niego można by przysiąc, że przed wejściem zostawił konia, na którym dopiero co przyjechał z nieodległego rancza. Wzrok gaucho ożywia się, gdy napotyka siedzącą nieopodal rodzinę, z nosami zatopionymi w telefonach. Gaucho unosi szklaneczkę i przepija – ¡a usted! Następnie podchodzi do nich i przyciszonym głosem zaczyna coś opowiadać, jakby desperacko szukając kontaktu z drugim człowiekiem. Kto dziś przepija do nieznajomych?
La Tacita to miejsce, w którym argentyński Charles Bronson z jowialnym uśmiechem podchodzi do Twojego stolika i omiata go trzymaną w ręku szmatą, witając się z Tobą i oferując Ci jedzenie. Nie przyniesie Ci menu, bo go nie posiada – nie potrzebuje. Przecież za chwilę powie Ci co możesz dziś u niego zjeść, co możesz wypić. Empanada z mięsem, empanada z serem, tych z kurczakiem już nie ma, skończyły się. Piwo w litrowej butli, vino de la casa w kieliszku wypełnionym po brzegi. Tamal i humita. Z grubsza to tyle.
Na ścianach wycinki z gazet, stare zdjęcia, coś na kształt niewielkiego gobelinu wykonanego rękami dziecka i będącego definitywnie wytworem dziecięcej wyobraźni. Telewizor na ścianie za barem to właściwie jedyny przejaw nowoczesności, choć i on ginie jakoś w ogólnej atmosferze tego miejsca. Na małym stoliku tuż przy wejściu stoi telefon z pokrętłem i słuchawką na kablu – nie jest to jedynie rekwizyt, bo raz na jakiś czas Bronson używa go, by gdzieś zadzwonić. Stary gaucho po raz trzeci podchodzi do tej samej rodziny, mając widać coś do dodania odnośnie poprzedniej opowieści. Nie jest nachalny ani natarczywy, raczej bardzo niepewny. Widać, że nawet taki przypadkowy kontakt ze średnio zainteresowanymi ludźmi, odpowiadającymi mu bardziej z grzeczności, dużo dla niego znaczy. Bronson przyniósł nam już nasze wino, sączymy je, obserwując ukradkiem. W barze jesteśmy jeszcze tylko my, ale gaucho usłyszał widać naszą wcześniejszą rozmowę po polsku, więc nie zdecydował się podejść.
Na empanady czekamy chyba 20 minut, ale czas wcale nam się nie dłuży. Gdybyśmy zajrzeli na zaplecze, z pewnością ujrzelibyśmy stare, opalane drewnem palenisko w formie kopuły, gdzie w wysokiej temperaturze pieką się argentyńskie przysmaki. Można by określić to miejsce jako slow food, ale to określenie kompletnie do niego nie pasuje. Może dlatego, że La Tacita zatrzymała się jeszcze w czasach, gdy to fast food był czymś dziwnym i niecodziennym. Empanada? Będzie jak będzie, trzeba chwilę poczekać.
Gdy staliśmy już przy barze, przekazawszy wcześniej Bronsonowi zapłatę, czekając na wydanie reszty, siedzący w kącie gaucho uniósł wzrok i spojrzał na nas. ¡Que tengáis suerte! – powiedział donośnie, podnosząc dłoń dzierżącą szklankę piwa. I Ty też, gaucho.