(pierwszą część Odysei Jujuyskiej znajdziesz tutaj)

Nasz autobus dotarł do Jujuy w niecałe dwie godziny. Wytrząsł nas przy tym niemiłosiernie, bo choć na mapie droga miała status niemalże autostrady, to rzeczywistość dość szybko zweryfikowała prawdziwość szerokiej, żółtej linii pyszniącej się na Google Maps. Podróż była mimo wszystko całkiem udana i szybka, a co najważniejsze – we właściwym kierunku. Dochodziła powoli 14:15 gdy wytarabaniliśmy się na dworzec i zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej? Jujuy leżało mniej więcej w połowie naszej drogi, a chcieliśmy dotrzeć do miasteczka Purmamarca jeszcze za dnia.

Terminal de Omnibus de Jujuy - połowa kiosków jest zamknięta, a połowa nie działa :P
Terminal de Omnibus de Jujuy – połowa kiosków jest zamknięta, a połowa nie działa 😛

Postanowiliśmy zasięgnąć języka w znajdującym się nieopodal punkcie Informacji turystycznej, jednak uzyskane w nim odpowiedzi nie napawały nas optymizmem. Owszem, generalnie sporo autobusów jeździ w interesującym nas kierunku, ale w weekend jest ich oczywiście mniej. No i następny z nich będzie dopiero o 16:00. To oznaczało, że do naszego celu dotrzemy w okolicach 18:00. Słabo. Wyszliśmy jednak z założenia, że może IT nie pozjadała wszystkich rozumów i warto rozejrzeć się nieco po terminalu na własną rękę. Był to całkiem niezły pomysł, bo po chwili znaleźliśmy niepozornie wyglądającą budkę jednego w przewoźników, gdzie kupiliśmy bilety na autobus odjeżdżający 10 minut później. Bingo! Purmamarca – nadciągamy.

Już w autobusie okazało się, dlaczego pani w Informacji nie powiedziała nam o możliwości jazdy tymi liniami. Patrząc na nas zobaczyła prawdopodobnie dwójkę gringos, których interesują pewnie przejazdy turystyczne i wygodne autokary. Nasz autobusik był zaś ze wszech miar lokalny. Jechał wolno i przewoził chyba wyłącznie mieszkańców zapomnianych wiosek leżących na trasie do Humahuaki. Kierowcy raźno przygrywał zespół Los Manseros Santiagueños, idealnie wpisując się w andyjskie krajobrazy (polecam puścić do lektury!). Autobus zatrzymywał się bardzo często, wpuszczając na swój pokład lokalsów, którzy za garść zmiętych pesos jechali dwie miejscowości dalej, a czasem wysiadali niemalże w szczerym polu. A jednak mozolnie piął się pod górę, pokonując różnicę między Jujuy (1259 m n.p.m.) a Purmamarca (2324 m n.p.m.)

Zakładam, że i tak nie klikniecie w powyższy link, więc Wam to ułatwię 😛

Historii tej przyświeca idea spod znaku „ruch jest wszystkim, cel niczym”, toteż o samej miejscowości Purmamarca nie będę się tu rozpisywał. Niemniej po dotarciu na miejsce stanęliśmy przed kolejnym pytaniem – w jaki sposób najlepiej dostać się do Salinas Grandes i z powrotem? W pierwotnej, naiwnie optymistycznej wersji naszej podróży, drogę tę mieliśmy pokonać wynajętym samochodem. Pnie się ona przez zbocza i szczyty Andów, osiągając w najwyższym puncie 4170 m n.p.m., a następnie malowniczo opada w kierunku słonej pustyni, leżącej na poziomie 3600 m n.p.m. I tu właśnie z pomocą przyszedł nam Jesús.

Jesús był niepozornym mieszkańcem Purmamarki. Metr pięćdziesiąt w kapeluszu (gdyby go nosił), spalona słońcem skóra, kruczoczarne włosy, sympatyczny wyraz pucułowatej twarzy. I Renault Duster z napędem 4×4. Poleciła nam go pracownica hotelu, w którym nocowaliśmy, a sam Jesús za niewygórowaną cenę 2000 pesos zgodził się przewieźć nas do Salinas Grandes i z powrotem. Trwającą około 4 godziny podróż uprzyjemniał nam opowieściami na temat okolicznych gór, zamieszkujących je ludzi i ich obyczajów, żyjących tu zwierząt… Jako rdzenny mieszkaniec tych stron zdecydowanie miał o czym opowiadać.

Na przykład – rzeka. Na mapie praktycznie cała droga z Jujuy do Purmamarca wiedzie wzdłuż pokaźnej rzeki o nazwie, jakżeby inaczej, Rio Grande. Podobnie spora część drogi 52 w kierunku gór powinna sąsiadować z szeroką rzeką. My jednak jechaliśmy obok suchego kanionu, pełnego skał, krzaków i kaktusów. Według słów Jesúsa, region ten od kilku lat dotyka potężna susza. Rzeka odżywa jedynie w okresie stycznia oraz lutego – i to tylko pod warunkiem, że spadnie wtedy deszcz, a i wtedy płynie przez dzień, może dwa. Okolica ta jest wyjątkowo wrażliwa na ocieplenie klimatu, co szczególnie widać w ostatnich latach. Tutaj ocieplenie klimatu faktycznie jest sprawą życia lub śmierci. Wiele gospodarstw, zajmujących się uprawą ziemi, straciło rację bytu. Brak wody to brak plonów, brak plonów to brak pieniędzy. Okolica zaczęła się więc wyludniać.

Gdy Jesús usłyszał, że przynajmniej jedno z nas jest fanem (w tym wypadku raczej fanką) muzyki etnicznej i latynoamerykańskich rytmów, z kieszonki swej kurtki wyciągnął małego pendrive’a w kształcie głowy Spidermana i bez wahania podłączył go do radia. Z głośników zaczęły sączyć się dziarskie nuty argentyńskiej muzyki, wyjątkowo dobrze pasujące do krajobrazów za oknem. A cóż to były za krajobrazy!

Najwyższy punkt naszej trasy :)
Najwyższy punkt naszej trasy 🙂

Sama droga numer 52 była naprawdę dobra. Wprawdzie wiła się serpentynami (niekiedy całkiem ostrymi), a od przepaści oddzielały nas zwykle jedynie niewielkie słupki, to prawie cała jej długość pokryta była porządnym, szerokim asfaltem. Od Jesúsa dowiedzieliśmy się jednak, że w obecnym kształcie powstała stosunkowo niedawno, w latach 2001-2005. Wcześniej była to zwykła droga szutrowa. Mogliśmy sobie jedynie wyobrażać, jak jeździło się nią wcześniej.

Jesús nie tylko opowiadał nam ciekawostki o Andach i puszczał hity w stylu El Condor Pasa. Zatrzymywał się też często w różnych miejscach trasy, dzięki czemu mogliśmy nacieszyć się widokami. A zresztą, co ja tu będę pisał. Zobaczcie sami:

Purmamarca - droga do Salinas Grandes
Purmamarca – droga do Salinas Grandes

Droga powrotna do Salty przebiegła w znany nam już sposób. Purmamarca. Lekko spóźniony autobus do Jujuy. Znalezione fartem połączenie wyruszające za niespełna pół godziny, w sam raz by złapać w locie tosta z jedynej czynnej kawiarni. Trzęsawka na drodze do Salty. Terminal de Omnibus de Salta, będący o godzinie 21:00 tak przyjazny, jak tylko może być przyjazny dworzec autobusowy w niewielkiej miejscowości po zmroku. Półgodzinny spacer przez budzące się do życia miasto (oj tak, 21:00 to godzina ulicznych jadłodajni, placyków zabaw i spotkań z przyjaciółmi). Dom.

I tak sobie pomyśleliśmy, że gdyby Hertz przyjął naszą kartę, pewnie załadowalibyśmy się do wygodnego, klimatyzowanego auta, szybko śmignęlibyśmy do naszego miasteczka słuchając radia i oglądając w przelocie skrawki mijanych miasteczek. Dzień później w podobny sposób przejechalibyśmy przez góry do Salinas Grandes i z powrotem. A później jak gdyby nigdy nic wrócilibyśmy szybko i komfortowo do domu. Przebylibyśmy tę drogę widząc i oglądając, ale pewnie niewiele rozumiejąc, a już napewno niewiele doświadczając. I to w sumie całkiem fajnie, gdy Twoja koncepcja wyprawy bierze czasem w łeb, a Ty musisz się nieco nakombinować co tu zrobić, by jednak dostać się tam, gdzie chcesz się znaleźć. A chyba najciekawsze w podróżowaniu jest właśnie to, gdy coś idzie nie tak, a przygotowany wcześniej plan strzela przysłowiowy Jujuy.

Co mieliśmy nie wjechać ;)
Co mieliśmy nie wjechać 😉

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here