Kanał Beagle dzieli kraniec Ziemi Ognistej na dwie części. Na północy znajduje się Argentyna oraz największe miasto regionu, Ushuaia. Na południu jest już Chile z jego niewielkim miasteczkiem Puerto Williams na czele. Oba brzegi kanału pełne są wysokich, poszarpanych szczytów pokrytych śniegiem. Wypływając na jego wody można faktycznie przez krótką chwilę poczuć się niczym na końcu świata. Na moment zapomnieć, że Ushuaia to nie zapadła mieścina, a de facto lokalna metropolia z własnym lotniskiem, dziesiątkami restauracji, sklepów, biur podróży i hoteli, z których niektóre przypominają bardziej niewielkie rezydencje.
Z perspektywy kanału okolica wygląda inaczej, bardziej dziko i nieustępliwie. Szczególnie, gdy nieprzewidywalna, południowa pogoda w ciągu kilku minut zasnuje niebo gęstymi chmurami i runie dosłowną ścianą deszczu, przykrywając oba brzegi przesmyku nieprzeniknioną szarością. Wystarczy spojrzeć na niewielkie, skalne wysepki wyłaniające się ze stalowych wód kanału. Zobaczyć zmokłe kormorany siedzące w swych gniazdach na niewielkich klifach, cierpliwie wysiadując jaja w oczekiwaniu na wyklucie się piskląt. Albo małą kolonię lwów morskich, smaganych wiatrem i deszczem, ale znoszących to z iście stoickim spokojem. Można wtedy pomyśleć o rdzennych plemionach Selk’nam oraz Yamana, które zamieszkiwały te tereny na długo przed przybyciem białego człowieka, przemierzając kanał na niewielkich czółnach, polując i łowiąc ryby.
To właśnie z języka Yamana pochodzi zresztą sama nazwa „Ushuaia”, oznaczająca pierwotnie „głęboką zatokę”. I chociaż plemiona te przetrzebiło zderzenie z cywilizacją zachodu, która przybyła tu z pełnym dobrodziejstwem inwentarza, to część ich dziedzictwa przetrwała, chociażby w postaci tej nazwy. Co ciekawe, sama wyspa Tierra del Fuego swoją nazwę również pośrednio zawdzięcza lokalnym plemionom. Gdy w 1521 roku portugalski żeglarz Ferdynand Magellan wpływał na nieznane wody przesmyku, nazwanego wiele lat później jego nazwiskiem, oczom jego ukazały się niezliczone dymy z ognisk rozpalonych przez Indian. Być może udzieliła mu się atmosfera krańca świata (wówczas dosłownego), ale uznał nazwę „Ziemia Ognia” za jedyną właściwą.
Pływając po kanale można zadumać się nad losem niemieckiego statku pasażerskiego MV Monte Cervantes, który rozbił się na tych wodach w 1930 roku. 1200 pasażerów oraz 350 osób załogi zdołało bezpiecznie opuścić statek i przedostać na ląd. Ushuaia była wtedy niewielką mieściną liczącą około 800 mieszkańców i nie była przygotowana na przyjęcie aż tak dużej liczby rozbitków, a jednak ją przyjęła. Niespodziewanych gości rozlokowano po prywatnych domach, w kościele, a nawet w budynku więzienia. Gdy jakiś czas później do portu zawinął statek z misją ratunkową, wszyscy bezpiecznie opuścili Ziemię Ognistą i pożeglowali dalej. Wszyscy, oprócz kapitana nazwiskiem Dreyer, który jako jedyny poszedł na dno ze swym okrętem. Z zarzutów o spowodowanie katastrofy oczyścił go później sąd morski.
Można w końcu podumać nad bodaj najsłynniejszym pasażerem, jakiego gościł Kanał Beagle. Chodzi oczywiście o młodego Karola Darwina, zaokrętowanego na statku HMS Beagle. O kilkuletniej podróży młodego badacza oraz o jej konsekwencjach dla całego świata. Zastanowić się, czy Darwin w najśmielszych snach przypuszczał co zobaczy i co odkryje podczas tych kilku lat, do jakich rewolucyjnych dojdzie wniosków? Czy patrząc w pokryte bujną roślinnością brzegi Ziemi Ognia domyślał się, że obserwacja między innymi tej fauny i flory już niedługo każe mu wywrócić do góry nogami dotychczasowe przekonania o świecie i rzucić wyzwanie obowiązującym kanonom wiedzy?
To wszystko można sobie wyobrazić, jednakże wymaga to nieco wysiłku. Szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że jesteśmy właśnie na pokaźnym katamaranie mogącym pomieścić ponad 100 osób, który raźno pruje przez wody kanału. A przy stoliku obok starsza para podziwia właśnie otrzymany przed chwilą od swojego opiekuna z ramienia biura podróży certyfikat. Certyfikat ten zaświadcza, że jego posiadacz przeżył przygodę i żeglował po mitycznym kanale Beagle (tak, użyto w tam słowa „mítico„). Popijając rozpuszczalną kawę, względnie kakao, i zagryzając ciastkiem podgrzanym w mikrofalówce, które przed chwilą przyniosła do stolika uczynna kelnerka. Poświadcza to oczywiście zamaszysty podpis kapitana statku. Zaiste, certyfikat w sam raz do powieszenia w ozdobnej ramce w domowym zaciszu, pomiędzy kuchnią a salonem.