W pokoju jest nas trójka. Dobre wino już się niemalże skończyło, więc bardzo oszczędnie popijam ostatnie łyki z prawie pustego kieliszka. Uparcie odmawiam jednak fernetu z colą w proporcjach – odrobina fernetu i bardzo dużo coli – żeby zabić jego apteczny smak. Mimo popularności tego alkoholu w pobliskich Czechach, jakoś nie udało się nam wcześniej na niego natknąć i dopiero nasz gość z Pragi uświadomił nam, że to żaden południowoamerykański rarytas, a trochę jako taki zgarnęliśmy go ze sklepowej półki tuż przed przyjazdem naszego kolegi. Jego mina po usłyszeniu nazwy „lokalnego” specjału była bezcenna.
Także jesteśmy teraz w naszym małym, tymczasowym mieszkaniu w Salcie i pijemy fernet z colą, bo reszta alkoholu się skończyła, a my jesteśmy zbyt leniwi żeby iść i kupić więcej. Panom pozostał więc smak apteki, a ja lawiruję jakoś tą odrobiną wina, która jeszcze błyska w kieliszku kolorem szlachetnych granatów.
Za oknem jest już ciemno, ale noc jest nad wyraz ciepła jak na zimowy sierpień. Może to fiolet wieczoru, w jakim rozmywało się słońce wciągnął niebieski chłód gór, a może to wino, a może obie te rzeczy na raz. Temat rozmowy też jest z resztą gorący, bo rozmawiamy o szalonej argentyńskiej ekonomii.
O tym, jak w jeden dzień, przez wynik prawyborów prezydenckich, które realnie nie miały żadnego znaczenia, w całej Argentynie, od andyjskiej granicy z Boliwią po Ziemię Ognistą, tąpnął kurs peso.
Niby jadąc tutaj wiesz, że mają sporą inflację i że ceny potrafią być kapryśne, ale wiedzieć to jedno, a odczuć i zobaczyć kryzys w Argentynie to drugie. Dla nas „odczucie” to w wymiarze stricte materialnym było zdecydowanie korzystne, bo jeszcze w piątek kupowaliśmy to samo wino o 10 zł drożej. Ale kiedy spróbujesz się postawić w sytuacji kogoś, czyje oszczędności życia w jeden wieczór tracą na wartości o jakieś 30%, to w twoje zadowolenie z tańszych zakupów wkrada się pewien dyskomfort. Dyskomfort powiększa się kiedy patrzysz na miny Argentyńczyków w kolejkach w bankach. I znowu „niby” przywykli, ale chyba nie do końca.
Kryzys ekonomiczny w Argentynie i jego korzenie sięgają końcówki XIX stulecia i od tego czasu Argentyna zdaje się nie móc wydobyć z zaklętego kręgu wpadania w dołki. To, co od lat dzieje się z argentyńską ekonomią wpływa na to, jak wygląda twoje codzienne życie w tym kraju.
Przyznam, że przestawialiśmy się przez dobrą chwilę na myślenie o płatnościach zbliżeniowych jako pewnym luksusie, a nie codzienności, zaś częsty brak możliwi ości płacenia kartą w ogóle, lub ograniczenie tej opcji do płacenia jedynie Visą, było pewnym zaskoczeniem. Codzienność utrudnionych operacji bankowych wpływa na czas jaki spędzasz w kolejkach w sklepach, które nienaturalnie wręcz się wydłużają, kiedy każda płatność wymaga wprowadzenia numeru twojego dowodu i złożenia podpisu na paragonie. Wpływa też na obraz ulic, na których z łatwością można zlokalizować placówki typu Western Union, po wypływających przed nie długich kolejkach znudzonych ludzi, bawiących się swoimi telefonami.
Inflacja nie pozwala ci, często nawet w przybliżeniu, oszacować ile wydasz na taksówkę, bo cena, którą ktoś wrzucił do przewodnika, czy nawet do niedawnego wpisu na podróżniczym blogu, jest płynna jak ocean i jak ocean zależna od prądów, które czasem ciężko przewidzieć. Nie trudno jednak przewidzieć nastoje społeczne w tak chwiejnej rzeczywistości.
Moje wino skończyło się już na dobre, a organizm ciągle odmawia przyswajania fernetu. Wzrok z widoku za oknem prześlizguje się na puchatą lamę, którą kupiliśmy na straganie w Purmamarce, andyjskim miasteczku o marsjańskim obliczu. Lama jest nieprzyzwoicie puchata i sprawia niezwykle przyjazne wrażenie. Przywodzi też na myśl czasy Inków, kiedy to zwierzęta te pełniły strategiczną funkcję w gospodarce całego imperium, będąc głównym elementem karawan niosących cenne przedmioty i jedzenie od oceanu do szczytów gór i z powrotem. Te piękne i pożyteczne zwierzęta składano też w rytualnej ofierze w momentach kryzysów i kataklizmów wierząc, że tak uda się przebłagać rozgniewanych bogów. Zabite lamy nie mogły już służyć ludziom i często ofiara okazywała się początkiem większej klęski. A w co wierzy Argentyna teraz? Gdzie szuka nadziei? I jaką ofiarę jest skłonna złożyć, żeby przebłagać rozgniewanych bogów pieniądza?