Kreślę te słowa siedząc w autobusie linii Flechabus, który właśnie wyrusza do miejscowości o malowniczej nazwie Jujuy. Kreślę je dosłownie, gdyż komputer zostawiłem w domu, a do dyspozycji mam jedynie dwie wyszabrowane wcześniej kartki papieru i długopis. Muszę przyznać, że na początku wymyśliłem jedynie tytuł tego wpisu. Bezpośrednią inspiracją były nasze próby wydostania się z Salty i wybrania się w zaplanowaną wcześniej podróż. Próby generalnie udane, bo w końcu siedzimy w tym autobusie (stąd i tytuł ma optymistyczny wydźwięk), choć niekoniecznie zgodne z naszymi pierwotnymi zamiarami 😉
Wszystko rozpoczęło się w lokalnym oddziale firmy Hertz, zajmującej się wynajmem samochodów. Bardzo miła pani (według mnie z lekką skłonnością do nadużywania dobrodziejstw operacji plastycznych) pomogła nam zarezerwować samochód, którym kilka dni później planowaliśmy wybrać się na dwudniową wycieczkę w góry. Naszym celem była malownicza miejscowość Purmamarca (której nazwę Marta z upodobaniem przekręcała na „Putamarca”), oraz znajdujące się nieopodal Salinas Grandes. Jest to biała, solna pustynia na wysokości 3450 m.n.p.m, będąca pozostałością po istniejącym tam niegdyś słonym morzu. Planowaliśmy również przystanek w mieście Jujuy, stolicy regionu o tej samej nazwie. Na Jujuy bowiem jechać do Argentyny, jeśli nie zawita się choć na chwilę w tak ślicznie nazwane miejsce? Cóż, niewiele brakowało, żeby jujuy strzelił całą naszą wyprawę.
Okazało się bowiem, że pani ze skłonnością do nadużywania dobrodziejstw operacji plastycznych (lub po prostu wielkimi, ale naturalnymi ustami) zrobiła nas w jujuya. Rezerwując nam auto zapomniała nadmienić, że wynajem samochodu w jej firmie (a jak się niedługo później okazało – w prawie każdej innej firmie o tym profilu działalności) wiąże się z koniecznością posiadania karty kredytowej. I jujuy. Nazwijcie mnie głupcem, ale za moich czasów zadłużanie się w sytuacji, gdy nie musiałeś tego robić było uznawane za głupotę, a nie cnotę, toteż karty kredytowej nie posiadam 😛 Co więcej, przy pierwszej wizycie miła pani dokładnie obejrzała moją kartę debetową i nawet się nie zająknęła, że coś może pójść nie tak. Tym większe było nasze zdziwienie, gdy zapukaliśmy do biura kilka dni później. Był piękny, mroźny, sobotni poranek. Chcieliśmy podpisać papiery i rozpocząć naszą podróż. Niestety, uprzejmy pan mający tego dnia dyżur poinformował nas, że jego koleżanka najwyraźniej się pomyliła. A moja karta debetowa ma co najwyżej wartość plastiku, z którego powstała. Absolutnie nie ma takiej opcji. No way. Nada. I tak oto rozpoczęła się nasza Odyseja Jujuyska.
W żadnym wypadku nie chcieliśmy porzucać naszych planów na weekend. Po pierwsze, bardzo zależało nam na zobaczeniu na własne oczy Salinas Grandes, Purmamarki oraz okolicznych, niewielkich miasteczek. Po drugie, sama droga przez Andy zapowiadała się niezwykle malowniczo. Po trzecie, czekał na nas cudem zarezerwowany hotelik. No i po czwarte – jakość obsługi w Hertzu nieco nas pod…denerwowała, a przecież nie takim przeciwnościom losu dawaliśmy już radę.
Pierwsza myśl – jujuy z Hertzem, idziemy gdzie indziej. Polecieliśmy dwie ulice dalej, gdzie znajdowało się biuro konkurencji (warto dodać, że firm wynajmujących samochody w Salcie jest chyba kilkadziesiąt). Tam właśnie bardzo miły i pomocny pan potwierdził nasze obawy. W Argentynie bez karty kredytowej ani rusz. Praktycznie wszystkie oficjalne firmy mają tę samą politykę. Ale… tu zwiesił głos… są też w Salcie inne firmy, nieco mniej oficjalne. I tak się skład, że zna kogoś, kto prowadzi taką firmę i może będzie w stanie nam pomóc.
Ów ktoś okazał się zażywnym, energicznym, łysiejącym panem w średnim wieku, który po kwadransie od szybkiego telefonu podjechał pod biuro. Dziarsko wyskoczył z poobijanego citroena i kazał nam pakować się do auta. I tu zaczynają się rozbieżności. W naszej wersji – mieliśmy podjechać do jego biura, podpisać papiery, opłacić wynajem auta (i bardzo, bardzo pokaźny depozyt) kartą debetową, a następnie odjechać w siną dal. W jego wersji – mieliśmy podjechać na najbliższą stację benzynową, wypełnić na kolanie papiery, dać mu do ręki opłatę + depozyt w gotówce (wartość depozytu podskoczyła w międzyczasie o jakieś 25%), a następnie odjechać w siną dal. Cóż, przynajmniej ostatnia część się zgadzała. Jak można się było spodziewać – chwila prawdy nadeszła niedługo później, na najbliższej stacji benzynowej.
Gdy okazało się, że nasze wizje świata nie do końca dają się ze sobą pogodzić, nasz kierowca wskoczył do auta i odjechał, klnąc na czym świat stoi. My zaś, również klnąc na czym świat stoi, ruszyliśmy aby poszukać alternatywnego środka transportu. Skoro wynajem auta najwyraźniej nie był nam pisany (zarówno oficjalny, jak i ten mniej oficjalny), postanowiliśmy zwrócić się ku środkom komunikacji masowej.
Salta pełna jest niewielkich biur podróży i agencji turystycznych, oferujących rozmaite wycieczki po całym regionie. Kolejna myśl – znaleźć takie biuro, wskoczyć do busika jadącego w interesującym nas kierunku, a następnego dnia wrócić w podobny sposób do Salty. Nic z tego. W trzech kolejnych agencjach okazało się, że akurat dzisiaj do Purmamarki nie jeżdżą. Doradzono nam za to wynajęcie samochodu wraz z kierowcą, który za miliony monet zawiezie nas tam i z powrotem. Dzięki za nic.
Powoli zbliżało się południe, a atmosfera stawała się coraz bardziej nerwowa. Co zrobić, jeśli nie możesz wynająć auta oficjalnie, nie możesz wynająć auta na lewo, nie możesz pojechać busikiem, a pociągów brak? Rzut oka na mapkę podsunął nam ostatnią możliwą odpowiedź, więc niewiele myśląc (i jeszcze mniej mogąc) w szybkim tempie udaliśmy się w kierunku Terminal de Omnibus de Salta. I tu uśmiechnęło się do nas szczęście, albowiem dotarliśmy tam jakieś dziesięć minut przed odjazdem autobusu kierującego się w upragnionym przez nas kierunku. Cóż, przynajmniej z grubsza, bo bezpośrednio do Purmamarki się stamtąd nie jeździ. Jeździ się za to do Jujuy, skąd, jak nam powiedziano, na pewno złapiemy coś dalej. No to pojechaliśmy.