Na granicy pies był chory. Nie było komu obwąchać naszych bagaży w luku, więc z całym grajdołem pasażerowie w karnym rzędzie wytoczyli się na niełaskę patagońskiego wiatru i naciągając kaptury, rozcierając ręce marznące w niedbale narzuconych bluzach, po czym zaczęli się kotłować przy autobusowym bagażniku.

Nie dziwię się psu. Też bym się pewnie pochorowała od obwąchiwania plecaków pełnych brudnych skarpetek i kulenia uszu przy domku celników na środku patagońskich stepów, gdzie wiatr nie głaszcze traw, a urywa głowy. Tak więc pies miał prawo być chory. Dla nas niestety oznaczało to te kilka chwil więcej mocowania się z plecakami, które zdecydowanie powinny ważyć mniej.

Nasz niedomagający cerber stał na trasie z Puerto Natales do El Calafate, od jednego turystycznego piekła do drugiego. Ze swoimi wylewającymi się ze sklepów pamiątkami, miasteczka te były hałaśliwymi przeprawami do świątyń natury, dzikich ostępów i zasnutych chmurami szczytów. Nie wiem jednak jak długo ktoś powinien przebywać na odludziu, by po przedarciu się przez ostatnie krzaki i ujrzeniu tychże ludzkich tworów uśmiechnął się szczerze. Ale są. Tak blisko i tak daleko natury jak tylko się da. El Calafate i Perito Moreno.

El Calafate

Owoc. Z wyglądu jak nasza jagoda, w środku nawet odrobinę podobny. To od niego wzięła nazwę lodowcowa mekka pragnących kontaktu z oszałamiającą przyrodą Patagonii. Miasto nad turkusowym jeziorem, które swoją barwę w odcieniu cukierków Ice (których tak nie lubiłam jako dziecko) zawdzięcza osadom dostającym się do niego z topniejących lodowców. Jest piękne i wielkie, jak wszystko w Argentynie. To jeden z tych hipnotyzujących kolorów, który kradnie minuty bezwiednie wpatrujących się w niego osoby lepiej niż netfliksowe seriale.

Jagody calafate
Jagody calafate

Miasto jest położone nad jeziorem, ale trzeba wyjechać kilka kilometrów poza nie, by w pełni cieszyć się widokiem. Podziwiamy je, jadąc w kierunku Perito Moreno. To ta nazwa, którą powinny zapamiętać wszystkie osoby zmierzające do Argentyny. Chociaż prawdę mówiąc nic się nie stanie, jeżeli nie zapamiętają. I tak będzie figurowała w każdym przewodniku, nie tylko po regionie, ale i po całym kraju. To ostatni żyjący lodowiec w Argentynie. Nie znaczy to, że nie topnieje i że ostre, słoneczne promienie tylko do liżą, a globalne ocieplenie jako byt wszechogarniający przymyka oko na jego majestatyczną niebieskość. Perito Moreno cały czas topnieje, ale przynajmniej cały czas się też odnawia. Z Calafate jedzie się do niego około półtora godziny, mijając po drodze coraz bardziej spektakularne, górskie widoki. Zaczynamy nisko, więc otaczające nas góry wyglądają jak porozrzucane po powierzchni piaskownicy kształty z foremki. Jakby wyskoczyły z płaskiej zieloności.

W drodze do Perito Moreno
W drodze do Perito Moreno

Jedziemy jedną z najdłuższych w kraju, nieprzerwanie prostych tras, powoli wtaczając się pod górę. Wjazd na teren parku narodowego to już droga pnąca się zboczami o słusznej wysokości. Jadąc w stronę lodowca nie zatrzymujemy się, gdyż chcemy zdążyć na godzinę rejsu, podczas którego można podziwiać Perito Moreno od strony wody. Ale ja już odnotowuję w głowie te wszystkie miejsca, w których musimy zatrzymać się wracając.

Nasz kierowca rozpoznaje w nas Słowian. Jak się okazuje, jego sąsiadem i kompanem do trunków wszelakich jest Ukrainiec, stąd nasza mowa brzmi dla niego znajomo. Niestety za wzajemną sympatią nie poszła znajomość języka, więc jesteśmy skazani na hiszpański – w odmianie argentyńskiej, więc tak sobie szeleszczemy. Szeleszczą też papierki cukierków w typie pierwotnych landrynek, które nasz kierowca pochłania na potęgę. Ich kolorowe papierki w odbiciu szyby pobłyskują delikatnie. Jest ich mnóstwo – i cukierków, i papierków. Nasz przemiły kierowca ucieszony faktem, że mówimy w jego języku i nie spędzi całego dnia milcząc z anglojęzyczną ferajną, co chwila raczy nas cukierkami i ciekawostkami przyrodniczymi.

Widok na Lago Argentino
Widok na Lago Argentino

Już w drodze powrotnej, kiedy zatrzymamy się by podziwiać jezioro, będzie pokazywał nam jagody calafate i myślę, że bardzo szczerze zachwycał się z nami widokiem Lago Argentino. Patrząc na niego myślę, że do piękna wokoło można się przyzwyczaić, ale nie można się nim znudzić. Ale teraz jesteśmy jeszcze w drodze w stronę lodowca, a niebo zasnuwają ciężkie chmury, grożąc deszczem, marszcząc czoło nimbostratusów, pochylone nad jednym z cudów kontynentu.

Perito Moreno

Jeśli zaczynasz oglądanie Perito Moreno z poziomu wody, to zwykle odbywa się to wśród małego tłumu współpasażerów statku, którym podpływa się pod lodowiec. Od strony wody inaczej się nie da. Trzeba więc zaakceptować szmer rozmów i odgłosy migawek, towarzyszące podziwianiu tej błękitnej bryły, której wielkość trudno uchwycić i ocenić z pokładu wycieczkowca. To, co uchwycić można, to piękno kontrastów i podobieństw wszystkich stanów skupienia wody w jednym kadrze. Gładkie półkola lekko odchodzących od statku fal w tym odcieniu szarości, który tak lubią kłaść na ściany Skandynawowie. Odcięte są ostrymi liniami od lodowca, którego barwy starają się wymieszać odcienie pod sobą i nad sobą. Lodowiec jest więc trochę szary jak woda, i trochę grafitowy jak miękko okalające go od góry chmury, akwarelowy w kontraście do mocno zarysowanych szczytów dookoła. I jest też błękit, w zagłębieniach wpadający w mocną niebieskość. Między chmurami także tworzą się jeziora błękitu, uwalniając czasem słońce.

Perito Moreno od strony wody
Perito Moreno od strony wody

Ale najlepiej oglądać lodowiec z tarasów. I choć tu też może być mało intymnie przez wieczną rotację patagońskich pielgrzymów, to nawet z kropkami odblaskowych kurtek na horyzoncie niewiele jest piękniejszych widoków. Zaryzykuję, że na całym świecie. Na tarasy trzeba od przystani statków jeszcze kawałek podjechać. I przyznam, że zaczynając od widoku z łodzi można poczynić pewne niedoszacowane obliczenia, jak choćby to, które pozwoliło mi oznajmić naszemu kierowcy jeszcze na parkingu, że będziemy z powrotem za jakieś 40 minut. Nie róbcie tego.

Widok na czoło lodowca
Widok na czoło lodowca

Schodzisz z parkingu dosłownie kilkanaście metrów w dół. I kiedy tylko oddzielające cię od widoku na lodowiec drzewa rozproszą się w pędzie kroków, przed twoim wzrokiem pojawia się rzeka. Olbrzymia, przepastna, prehistoryczna w swojej skali rzeka lodu. Nie widzisz jej końca i nie zobaczysz. Widzisz wyznaczające granice jej meandrów góry, ale nie rozpoznajesz właściwie ich skali. Ogarnia cię bezmiar. Z pierwszego szoku ockniesz się po 10 minutach…

Trzy stany skupienia
Trzy stany skupienia

Tarasy oferują trasy na dużo ponad godzinę. Ale przeklniesz każdą deklarację czasu powrotu, jeśli takową poczyniłeś. Ja przeklęłam, bo nie lubię być niesłowna, a 40 minut okazało się absurdem. 40 minut na bezmiar to bezbrzeżnie za mało. Trzeba bowiem zarezerwować czas na co najmniej trzy rzeczy. Po pierwsze – zdjęcia, bo chyba w każdym budzi się tam japoński turysta. Bo chcesz zabrać kawałek tego piękna ze sobą na zawsze, na moment, gdy nie daj Boże coś skradnie ci pamięć. Albo wspomnienie rozmyje się w swoich błękitach i szarościach, i ten niejasny zarys będzie kontrastować z żywym poczuciem fascynacji tym wielki pięknem. Ze wspomnieniem przyspieszonego bicia serca.

Wielki błękit
Wielki błękit

Po drugie – zarezerwuj sobie czas na spacer. Lodowiec jest inny z niemal każdego metra, o który się przesuwasz. A przynajmniej wydaje się inny. Metr dalej z tamtej szczeliny błyskał błękit tak intensywny, że prawie nienaturalny. Jeszcze metr dalej zębiasta powierzchnia zaskakuje nagłym wzrostem skali zagięć, które zafunduje oku. Za kolejne trzy metry na biało-niebieską stopklatkę wdziera się czarna zieleń drzew. Będziesz tak oglądać tysiąc lodowców schowanych w jednym.

I po trzecie – zarezerwuj czas, żeby posłuchać. Nie tylko spektakularnego echa, które zanosi do uszu nowinę o osunięciu się do wody masywnego fragmentu lodu. Ale też trzeszczenia i szmery, które wydaje lodowy dywan rozpościerający się poza horyzont. Ciszy, której nikt poza lodowcem nie chce zakłócić. Bo nawet turyści jakby milkną w jego obliczu, wykrzyczawszy wcześniej kilka słów zachwytu. Prośbę o zdjęcie. I tyle.

Zrób więc dużo zdjęć. Obejdź tarasy. Posłuchaj głosów prastarego lodu i pokontempluj, zniknij w swojej głowie ludzi dookoła, pomyśl o czasach, kiedy nad krainą lodu szybowały smoki, to całkiem niedawno.

Kiedy z wycieczki na Perito Moreno wracaliśmy do El Calafate, jego dwie główne ulice, oblepione sklepami z suwenirami, odzieżą górską i biurami podróży, nie miały już znaczenia. Drażniły, ale mniej, bo ciągle byliśmy daleko. Po prostu myślami. Stały się więc tylko średnio ładną scenografią dla wspomnień z poza miasta. Z przestrzeni. Dwa dni i kilka bliższych wycieczek później, znowu siedzieliśmy w autobusie przez wielkie pustkowie, przez które na mapie ciągnie się linia granicy, którą swobodnie przeskakują guanako.