Dla niedostatecznie uważnego obserwatora protesty w Chile, ich wybuch oraz skala, są z pewnością zaskoczeniem. Przecież nic nie zapowiadało takiej erupcji społecznego niezadowolenia i przemocy. Chile od dawna miało opinię najbardziej stabilnego kraju Ameryki Południowej. W odróżnieniu od Wenezueli lub Ekwadoru, społeczeństwo było tu zadowolone i spokojne. W odróżnieniu od Argentyny, kraj nie znajdował się w spirali niekończących się kryzysów gospodarczych. W odróżnieniu od Brazylii, prezydent nie był kontrowersyjnym przedstawicielem nowego zaciągu polityków – głośnych, zadufanych w sobie i ostentacyjnie aroganckich, przez media stawianych w jednym rzędzie z Duterte czy Trumpem. Od czasów junty wojskowej minęło już prawie 30 lat, gospodarka kwitła, stopa bezrobocia była stosunkowo niska, PKB na osobę było wyższe niż w Polsce. O Chile mówiło się nawet jako o najbardziej europejskim kraju kontynentu (co najpewniej miało być komplementem wynikającym z europejskiego poczucia wyższości, ale już mniejsza z tym). Na pierwszy rzut oka wydawało się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, prawda? No właśnie nie do końca.

Nie chcę zagłębiać się w przyczyny wybuchu niepokojów ani szczegółowo opisywać wydarzeń, które do nich doprowadziły. Z pewnością nie jestem znawcą chilijskiej duszy, państwa, historii i gospodarki. Po około dwóch miesiącach pobytu tutaj byłoby dziwne, gdybym się za takiego uznawał 😉 Niemniej z rozmaitych rozmów z napotkanymi Chilijczykami, obserwacji wydarzeń ostatnich dni i śledzenia rozwoju wypadków tu, na miejscu, uprawniona wydaje mi się prosta konkluzja: protesty w Chile musiały się wydarzyć. Tytułowe 30 pesos to pretekst, iskra zapalna, kropla, która przelała czarę goryczy i wyciągnęła na światło dzienne wszystkie sprawy i problemy codziennego życia Chilijczyków, o których na co dzień nie mówią, odnośnie których zaciskają zęby i przełykają gniew.

Za garść pesos
Za garść pesos

Owszem, Chile jest jednym z najbogatszych krajów regionu, ale co z tego, skoro cechowanym przez wielkie nierówności społeczne (historia stara jak świat – bogaci są coraz bogatsi, a biedni są coraz biedniejsi). Owszem, Chile jest wielkim krajem o bogatych złożach naturalnych, ale co z tego, skoro wiele z tych złóż wcale nie należy do Chilijczyków, ale zostały sprzedane międzynarodowym korporacjom. Owszem, Santiago jest rozległą i energiczną metropolią zamieszkiwaną przez ponad 6 milionów osób, ale co z tego, skoro system komunikacji „publicznej” jest przeładowany, niewydolny i bardzo drogi. 30 pesos jako powód do rewolucji przez wiele osób jest traktowane na zasadzie anegdoty (nie ukrywam, że i nas początkowo nie ominęło takie wrażenie) – ot, Chilijczycy zaczęli demolować własną stolicę, bić się z policją i rabować supermarkety z powodu 16 groszy. Ah, ci Chilijczycy! Gdy ich jednak posłuchać to okazuje się, że problemem jest niewydolna służba zdrowia, prywatyzacja części krajowych zasobów wody, potężne pensje polityków (oraz towarzysząca im arogancja, której akurat my, Polacy, nie musimy daleko szukać), powiększające się rozwarstwienie społeczne, rosnące koszty życia, ignorowanie potrzeb „milczącej większości”… To są między innymi powody, dla których niezadowolenie społeczne i demonstracje rozlały się ze stolicy praktycznie na cały kraj, od Punta Arenas na dalekim południu, po Iquique niedaleko granicy z Boliwią. W lokalnych mediach zaczęło krążyć hasło ‚No son 30 pesos, son 30 años‚, co całkiem udanie oddaje nastroje społeczeństwa.

Protesty w Chile przybierają na sile

Z niekłamaną ciekawością obserwowaliśmy reakcje polityków. To, że nieuważny obserwator-amator mógł przeoczyć symptomy nadchodzącej burzy, to pół biedy. W przypadku klasy rządzącej może to być śmiertelny błąd oznaczający być albo nie być. Reakcja chilijskich polityków jest chyba modelowym przykładem tego, jak nie zarządzać kryzysem społecznym (a właściwie dowolnym kryzysem). Zaczęło się klasycznie, od arogancji i ignorowania problemu. Jeśli ktoś wychodzi na ulice i protestuje, to pewnie jest bandytą, a jedyną prawidłową odpowiedzią jest wysłanie na ulice wojska. Gdy okazało się, że „protestujących bandytów” jest więcej, nastąpiła próba ratowania sytuacji, czyli wycofanie się z podwyżek cen biletów. Dzielni politycy nie zauważyli niestety tego, co zauważył do tej pory już chyba każdy inny. Tu wcale nie chodzi o bilety, a rzecz nie leży w dodatkowych 30 pesos za przejazd. Próba ratowania sytuacji była więc kompletnie nietrafiona, a może nawet i przeciwskuteczna. Protestujecie z powodu rosnących cen, służby zdrowia, edukacji, ogólnych nierówności? W porządku, macie tu 30 pesos i idźcie do domu. Dalej przyszła kolej na oficjalne milczenie na szczytach władzy, a „rozmowę” przejęło wojsko, bo to de facto ono wprowadziło stan wyjątkowy w całym kraju i punktową godzinę policyjną w wybranych miastach. Gdy w końcu we wtorek prezydent Piñera postanowił przemówić, wygłaszając orędzie do narodu, obiecał w nim chyba wszystko co mógł obiecać. Podniesienie płacy minimalnej, usprawnienie służby zdrowia, obniżenie uposażeń polityków, poprawę jakości życia przeciętnego obywatela…

Orędzie prezydenta Piñery - protesty w Chile
Orędzie prezydenta Piñery

Problem polega na tym, że na to jest prawdopodobnie za późno. Powiedziała nam to już pierwsza reakcja Chilijczyków, którzy po zakończeniu orędzia wylegli na balkony i rytmicznie uderzali w garnki, co stanie się chyba symbolem tych protestów. Potwierdził to następny dzień, gdyż środa w Santiago upływa pod znakiem potężnych protestów, które widzimy zarówno w telewizji, jak i wprost z naszego okna. Nie wiadomo jak skończy się cała ta historia, ale wydaje się, że niezadowolenie społeczne przerodziło się we wściekłość i minęliśmy już punkt, w którym całą sytuację można pokojowo załagodzić. Nie wystarczy już, że prezydent rozwiąże worek z prezentami i obieca coś miłego dla każdego. Wychodzi na to, że protesty w Chile dopiero się zaczynają.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here