Valparaiso to warkocz. Wymyślnie spleciony dawny splendor i nowa tymczasowość tworzą tkankę miasta-patchworku. Podziały są nieoczywiste, a ulice pną się i opadają jak w Lizbonie. Ocean migocze w dole i tylko ten niebieski bezmiar wprowadza spokojną ciągłość w tym kolorowym chaosie.

Ale zacznijmy od chaosu. Podziały tak charakterystyczne dla miast Ameryki Południowej, które przestrzennie tną miasto na formalną część równych ulic i poplątane wstążki faweli, które dopiero od niedawna pojawiają się na miejscu białych plam w Google Maps, tutaj nie do końca trzymają się tych ram. Pomiędzy secesyjne kamienice, które jakimś cudem przetrwały liczne trzęsienia ziemi, wciskają się surrealistyczne w takim towarzystwie, pofalowane blachy i kolorowe dykty tworzące ściany nastawione nie na spojrzenia koneserów ornamentów, a na próbę wciśnięcia się w skrawek miasta zapewniający bliskość miejskiej infrastruktury. Brzydota bazgrołów znaczących teren ustępuje często skalą muralom, zajmującym niejednokrotnie całą powierzchnię fasady.

Jeden z wielu murali w Valparaiso
Jeden z wielu murali w Valparaiso

Czytałam kiedyś tekst o Japonii, który mówił o niesamowitej wrażliwości Japończyków na efemeryczne piękno, które każe im zbierać się co roku na podziwianie opadających kwiatów wiśni. Ten tekst mówił też o tym, że potrafią oni ignorować otaczającą piękno brzydotę. W betonowej dżungli dostrzegą w oknie wypielęgnowane bonzai. W małym parku pełnym suchych gałęzi potrafią znaleźć tą jedną, na której nieśmiało coś zaczyna się zielenić. I w Valparaiso ten tekst przyszedł mi do głowy, kiedy mój wzrok skakał od kolorowego punktu naściennego malowidła do dekoracyjnej kraty owiniętej fioletem kwiatów i znów do jaskrawego domku zbudowanego z czyjejś wyobraźni i pomysłowości.

Pomijałam śmieci walające się po ulicach, a godne tych z Neapolu, szare, zabazgrane mury nijakich bloków z lat 70’ i skrawki wystających z boków innych budynków, zawalonych pięter i zwisających desek, które ktoś zapomniał rozebrać. Nie chodzi o to, żeby ich nie dostrzegać. Nie da się ich nie dostrzegać. Otaczają kolory i piękno, a czasem wręcz je przytłaczają. Budują atmosferę grozy i niepewności. Głośno krzyczą, że nad tym miastem nie da się zapanować, nie da się go uporządkować, że jakieś siły nie pozwalają stworzyć z niego pocztówkowego kurortu. Ale przyjmując tę, nazwijmy to roboczo, japońską umiejętność wyłapywania piękna, jesteśmy w stanie okiełznać to uczucie niepewności, które towarzyszy rozpadowi norm symbolicznie reprezentowanemu przez te śródmiejskie ruiny i znaczące strefy wpływów graffiti.

Umiejętność skakania po kawałkach piękna pozwala w takich miejscach dostrzec coś więcej niż tylko biedę i brak harmonii. Zadbane przydomowe ogródki, odmalowane fasady, murale, to wszystko pokazuje brak poddania się beznadziei i kreatywność mieszkańców. Próby walki o otoczenie, które nawet jeśli chaotyczne, pozwalają nad nim choć trochę panować.

Widok na port w Valparaiso
Widok na port w Valparaiso

Nie jestem w stanie zajrzeć głębiej, ale fascynuje mnie to co widzę. Wąskie uliczki kolorowymi kaskadami spadają do oceanu, którego granice znaczą większe zagęszczenie hałaśliwych mew i portowe, stalowe potwory. Transoceaniczne kontenerowce z oddali przypominają wypakowane szczelnie klockami lego konstrukcje, a dookoła brzegu mienią się w słońcu kolorowe łódeczki czekające na turystów, którzy zechcą podziwiać miasto z perspektywy zatoki. Plac Sotomayor, otwarty na Pacyfik niczym Triest na Adriatyk, wieńczy neoklasycystyczny budynek zajmowany przez marynarkę chilijską. Na nadbrzeżu, w rytm starej katarynki za sznurki lalki-pijaka pociąga długowłosy jegomość w panamie na głowie. Ku uciesze tłumów lalka pije coraz więcej, aż bezwładnie opada na ziemię. Mały chłopczyk ze smartfonem z atencją śledzi jej losy, dokumentując telefonem jej smutny upadek. Ale atmosfera nie jest wcale smutna. Może trochę sentymentalna, ale na pewno nie smutna. Show trwa, a my kontynuujemy spacer wzdłuż oceanu, który coraz grubszą linią i wyższym murem odgradza się od ciągnącej się wzdłuż ulicy. Nie widać tu zbyt wielu turystów, nie ma tu też zbyt wielu ludzi w ogóle. Po lewej beton portu tonie w oceanie, po prawej z pomiędzy bloków kolorami biją po oczach skupiska małych domków na zboczach wzgórz. Na wizualny spokój przyjdzie czas, kiedy Valparaiso zatopi się w nocnym niebie i będzie przypominać rozświetloną drogę mleczną na czarnym, falującym tle.   

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here