Co najbardziej cieszy człowieka po nieco ponad dwóch miesiącach spędzonych w królestwie ryb? W Mekce miłośników owoców morza? W niebie wypełnionym mariscos? W rajskim ogrodzie ceviche?

Ryby i owoce morza 😉 O ile kuchnia argentyńska zaskoczyła nas generalnie na minus, to w Chile nasze doświadczenia są zgoła odmienne. Po argentyńskiej stronie granicy króluje wołowina oraz lokalna odmiana kuchni włoskiej, o problemach z dobrymi warzywami i nabiałem zdążyliśmy się już przekonać. Dlatego udając się w dalszą część podróży i przekraczając Andy obniżyliśmy nieco nasze oczekiwania, spodziewając się podobnych problemów. Owszem, wiedzieliśmy, że w Chile popularne są owoce morza, ale sporą część naszego czasu planowaliśmy spędzić w głębi kraju (choć w przypadku państwa o szerokości sięgającej w porywach 468 km trudno mówić o jakiejś szczególnej głębi…), nie nastawialiśmy się więc jakoś wybitnie na uczty złożone z morskich stworzeń. No i tu czekało nas miłe rozczarowanie, albowiem Chile i Argentynę dzielą lata świetlne pod względem jakości produktów spożywczych. Zaczynając od tego, że byle warzywniak w Santiago jest a) otwarty do późnych godzin nocnych, b) wypełniony naprawdę niezłymi owocami i warzywami w przyzwoitych cenach, oraz c) wyposażony w terminal płatniczy, który na dodatek obsługuje płatności zbliżeniowe. Samo Chile zrobiło też na nas większe wrażenie pod względem różnorodności oferty kulinarnej. Królować wydaje się kuchnia peruwiańska, chyba nawet na równi z chilijską. Co więcej, nietrudno jest znaleźć naprawdę wyborne jedzenie zagraniczne, w tym naszą ukochaną kuchnię arabską (tu akurat w wydaniu libańskim) oraz szeroko pojmowaną kuchnię azjatycką. Jedyny minus tej ostatniej to lokalna wersja sushi – na jego widok co bardziej ortodoksyjny Japończyk mógłby gorzko zapłakać.

Wracając jednak to tematu ryb i owoców morza. Wspominaliśmy już wcześniej o ceviche, będącym wybornym daniem z surowej ryby i owoców morza w soku z limonki. Udało nam się też zjeść kilka naprawdę smacznych ryb morskich, na czele z tuńczykiem (także w wersji steku). Przyznam, że podczas naszego podwójnego pobytu w Santiago nieco się w tym temacie rozbestwiliśmy wychodząc z założenia, że im dalej na południe (a planujemy dotrzeć praktycznie na sam kraniec kontynentu), tym trudniej może być o dobre knajpki serwujące dania na bazie świeżych produktów. Ostatecznie – będzie to niemalże koniec świata i nawet jeśli takowe knajpki znajdziemy, to koszty mogą się okazać zbyt wysokie jak na naszą kieszeń. Postanowiliśmy więc wykorzystać pod względem kulinarnym nasz czas w Santiago w pełni, by przez kolejny miesiąc spokojnie przyrządzać sobie jedzenie na własną rękę.

Z błędu zostaliśmy wyprowadzeni dość szybko, bo już w drodze z lotniska w Puerto Montt do samego miasta. Jak już wspomniałem przy innej okazji, region ten jest królestwem łososia, w hodowla tej ryby ma ustępować jedynie tej w Norwegii. Co tu dużo gadać, w rejonie Los Lagos wiedzą, jak przygotować dobrą rybę i co zrobić ze świeżymi owocami morza. Mariscos w różnych konfiguracjach dość powszechnie okupują tu talerze, nam wyjątkowo przypadła do gustu ich wersja w formie zupy. Co ciekawe, mniej więcej połowy znajdujących się w niej owoców morza nawet nie byliśmy w stanie nazwać. No i te porcje. Victoria, nasza gospodyni w Puerto Montt, polecając nam swoją ulubioną knajpkę użyła słowa „abundante”. Powiedzmy, że w tamtejszej sopa de mariscos znalazłem niezwykle godnego przeciwnika, a zmagania zakończyły się remisem (na szczęście nie był to paragwajski remis).

Przyszłość kulinarna zaczęła więc malować się w nieco lepszych barwach. Skoro okolice Chiloe są królestwem łososia i owoców morza, to może w okolicach Punta Arenas także czekają nas pozytywne, kulinarne zaskoczenia?

Bułka z masłem
Bułka z masłem

A tytułowy ziemniak? Jego czas nadszedł podczas naszej ostatniej kolacji w Puerto Montt. Zamówiony przeze mnie węgorz w sosie na bazie karmelizowanej cebuli, pomidora i papryki przybył w towarzystwie przepołowionego ziemniaka. Polanego masłem i obsypanego koperkiem. I chociaż na stole królowało bogactwo rybne i morskie (gdyż naprzeciwko mnie pyszniła się porcja zupy z owoców morza, oczywiście w rozmiarze abundante), zaprawdę powiadam Wam, pyszny był to ziemniak.

Szczęście wywołane łososiem - ziemniak a sprawa chilijska
Szczęście wywołane łososiem